Słynna M20
Park Phong Nha-Ke Bang można objechać dookoła autostradą M20, która jest częścią słynnej drogi tak zwanej Ho Chi Minh Trail. Całkowita długość trasy to około 65 kilometrów. Znajdują się przy niej najważniejsze atrakcje parku, takie jak jaskinia Paradise czy Dark. M20 to jedna z najładniejszych widokowo tras. Trzeba pamiętać również, że jest bardzo wymagającą drogą szczególnie pod względem trudności pokonywania jej na motorze we dwie osoby. Gotowi na przejażdżkę? Jeśli tak, to przygotujcie się na prawdziwą przygodę.
Jazda na skuterze jest fantastycznym sposobem na zwiedzanie parku. Wystarczy trzy litry paliwa na objazd. Ruch jest niewielki, więc osobom które nigdy nie jeździły skuterem będzie łatwiej zacząć jeździć właśnie tutaj. Mimo małego ruchu trzeba jechać bardzo ostrożnie, gdyż na drodze są kamienie, piasek i nierówności w asfalcie. Żeby dostać się do parku należy jechać przez wioskę Son Trach wzdłuż rzeki, mijając po prawej stronie przystań łodzi pływających do jaskini Phong Nha. Po około dwóch kilometrach wystarczy skręcić w lewo w M20. Jadąc dalej prosto dojedziecie do szlabanu, który wyznacza granicę parku. Wstęp wolny od opłat.
Na spotkanie z przygodą
Drugi dzień planujemy poświęcić na dojazd do jaskini Paradise. Wypożyczamy ten sam motorek co poprzedniego dnia i tankujemy do pełna. Lekka mgiełka i mżawka nie odstrasza nas od jazdy po górach. Skręcamy w M20. Jadąc za grupą na motorach musimy co jakiś czas minąć stado krów. Droga po nocnym deszczu jest mokra, więc trzeba uważać. Jeden z motocyklistów za mocno hamuje, próbując ominąć krowy i przewraca się tuż przed nami. Po tym incydencie jedziemy wolniej. Widoki oszałamiają. Góry porośnięte są gęstym lasem tropikalnym. Pojawia się coraz więcej zakrętów i znaków ostrzegających o 18% podjeździe lub zjeździe. Parę odcinków jest tak stromych, że zmuszona jestem kilka razy zejść ze skutera, gdyż jazda w dół po wilgotnej nawierzchni grozi upadkiem. Stary motor musi udźwignąć sto trzydzieści kilogramów. Na mokrej, stromej drodze taki ciężar to duże prawdopodobieństwo poślizgnięcia się.
Po wizycie w jaskini Paradise postanawiamy wrócić do wioski tą samą trasą. Przed nami długi odcinek drogi, który wcześniej częściowo pokonałam na nogach. Zastanawiam się, jak damy radę wyjechać do góry. Problem się rozwiązuje sam, gdy nasz skuter zaczyna podejrzanie podskakiwać. Łapiemy gumę i dalsza jazda jest niemożliwa. W mojej głowie powstaje plan dojścia do wioski pieszo. Jest dopiero godzina czternasta i szansa, że na kolację dotrzemy. Grzegorz wybija mi to szybko z głowy. To piętnaście kilometrów stromą i krętą drogą w górach, po której trzeba będzie ciągnąć ze sobą ciężki skuter. Szansa dojścia jest, lecz na śniadanie.
Na szczęście na skuterze mamy wymalowany numer telefonu do hotelu, który jak się szybko okazuje, jest zupełnie bezużyteczny. W górach w parku Phong Nha-Ke Bang nie ma zasięgu! Postanawiamy więc, że jedno z nas zostanie tu w dżungli, a drugie pojedzie po pomoc. Niestety ruch na M20 jest ograniczony. W pewnym momencie zatrzymuje się na małym skuterku Australijka, która obiecuje że po dojeździe do najbliższej wioski wezwie dla nas pomoc. Szkoda, że dziewczyna jedzie w przeciwnym kierunku. Patrzymy na mapę ale wioski tutaj w zasięgu piętnastu kilometrów nie ma żadnej oprócz Son Trach. Na szczęście pojawia się van. Nie zastanawiając się długo zatrzymuję go. W środku siedzi pięciu Wietnamczyków, którzy po angielsku rozumieją tylko słowo OK. Pokazuję im mapę z nazwą wioski Son Trach ale oni kiwają głowami, że nie rozumieją. Dopiero pokazując im nazwę hotelu dają mi do zrozumienia, że wiedzą o co chodzi. Szybka decyzja. Wsiadam do vana z Wietnamczykami z nadzieją, że dowiozą mnie przynajmniej do wioski. Wiem, że do hotelu trafię bez problemu. W tym czasie Grzegorz zostaje w górach ze skuterem i swoim telefonem bez zasięgu.
To dopiero początek przygody w Phong Nha-Ke Bang
Siedząc na tylnim siedzeniu między dwoma Wietnamczykami, myśli zaczynają mi się kłębić w głowie. A co, jeśli zawiozą mnie do innej wioski? Jedziemy już ponad pół godziny. Uświadamiam sobie, że piętnaście kilometrów tu w górach to naprawdę duża odległość. Kiedy widzę, że skręcają w inną drogę, serce zaczyna mi podchodzić do gardła. Klepię kierowcę po plecach, wskazując kierunek wioski. Kierowca potakuje głową, mówiąc OK. Chyba mnie zrozumiał. Okazuje się, że jadą nową drogą, która jeszcze nie została oddana do użytku. Wysadzają mnie pod samym hotelem.
Wpadam do hotelowej recepcji, z nadzieją że zastanę właściciela hotelu. Tutaj zastaję jednak piętnastoletniego recepcjonistę, który uprzyjemnia sobie czas grając na komputerze. Tłumaczę mu co się stało, jednak on nie rozumie po angielsku ani słowa. Słucha mnie uważnie po czym wraca do swojej gry. Moje emocje biorą górę i dosadnie już mówię chłopakowi, że chcę rozmawiać z kierownikiem hotelu. Wygląda na to, że zrozumiał słowo „manager” bo podszedł do telefonu oddając mi po chwili słuchawkę. Właściciel hotelu obiecuje, że zjawi się za piętnaście minut. Piętnaście minut trwa pięćdziesiąt minut. W tym czasie usilnie próbuję obmyślić plan B pomocy, jednak nic do głowy mi nie przychodzi. Postanawiam poczekać na dalszy ciąg wydarzeń. Gdy pojawia się kierownik hotelu, po raz trzeci muszę tłumaczyć co się stało. Kierownik dzwoni do warsztatu motorowego, oddaje mi słuchawkę a ja po raz czwarty opowiadam pracownikowi warsztatu moją historię. Przekazuję z powrotem słuchawkę kierownikowi, któremu mężczyzna z warsztatu tłumaczy po wietnamsku, to co przed chwilą tłumaczyłam mu po angielsku. Właściciel hotelu znika na kolejne piętnaście minut. Pomału puszczają mi nerwy i łzy zaczynają napływać do oczu z nadmiaru emocji, kiedy wreszcie pojawia się kierownik z pompką. Podchodzi do mnie i mówi: „Do not worry. I’ll help my husband” (tłum. Nie martw się. Pomogę mojemu mężowi). Wiedząc, że zasięg jest kiepski postanawiam jednak wysłać smsa do Grzegorza z informacją, że chłopcy z pompką już w drodze.
Historia szczęśliwie się kończy, chociaż kosztowała mnie dużo nerwów. Niestety, w Wietnamie obsługa hotelowa często mówi słabo po angielsku albo wcale. Nazajutrz nasz manager wita mojego męża słowami: „How are you my husband?”. Wtedy musiałam mu wytłumaczyć, że mój mąż ma na imię Grzegorz.
Przemyślenia na temat komunikowania się w Wietnamie
Wysyłając smsa byłam pewna, że nie dojdzie. Jakże się myliłam. Wiadomość dotarła i podniosła Grzegorza na duchu. W oczekiwaniu na pomoc, drogą M20 nie jechał już żaden większy pojazd. W tym czasie minęło go pięć skuterów i Australijka, która specjalnie wróciła, gdyż zmartwiła się całą sytuacją i chciała bardzo pomóc. Na szczęście pomoc była już w drodze. Pomimo mojej znajomości angielskiego, tutaj w Wietnamie natrafiam na ogromną barierę językową. Trzeba pamiętać, że numer telefonu na skuterze to bardzo złudne koło ratunkowe w parku Phong Nha Ke Bang. Jednak, jak już się komuś uda dodzwonić, to oby po drugiej stronie słuchawki nie siedział piętnastoletni recepcjonista bez znajomości języka angielskiego.
Bądź pierwszym, który skomentuje