Hoi An – miasto krawców i lampionów.
Wpisane do rejestru zabytków światowego dziedzictwa UNESCO miasto Hoi An to idealne miejsce na romantyczne spotkania. Warto się przejść lub przejechać na rowerze starymi uliczkami oświetlonymi kolorowymi lampionami, by poczuć atmosferę tego miejsca. W uroczych kamieniczkach znajdują się galerie, restauracje, kawiarnie a także sklepy, w których można uszyć sobie ubrania skrojone na miarę i to w jeden dzień.
Jest to bardzo stare miasto, które zostało zbudowane przez naród Czamów w IV wieku n.e. Swój rozkwit przechodziło między XVI a XIX stuleciem, kiedy to do tutejszego portu przypływały statki z Chin, Japonii, Persji a nawet z Europy. Tutaj kwitł handel jedwabiem, ziołami i lekami aż do czasów kolonialnych. Dzisiaj Hoi An to piękne miasteczko z zabytkowymi świątyniami i mostami. W pobliżu znajdują się rajskie plaże a także słynne świątynie Czamów My Son, a raczej pozostałości po nich, gdyż wojna wietnamska nie była dla nich łaskawa.
Będąc w mieście krawców postanawiam skorzystać z usług jednego ze sklepów krawieckich. Przewodniki zachwalą, jak tanio można sobie tutaj uszyć ubrania skrojone na miarę w jeden dzień. Pierwsza przeszkoda w wyborze to ilość sklepów oferujących usługi krawieckie, których w Hoi An jest ponad trzysta.
W hotelu, w którym się zatrzymujemy, miła pani z obsługi poleca mi pracownię krawiecką i zaznacza ją na mapce miasta. Jednocześnie przestrzega mnie przed korzystaniem z usług krawieckich na targu ze względu na słabą jakość szycia i wysokimi cenami. W powietrzu wyczuwam zmowę i z góry wiem, że tu dzielą się kosztami za rekomendację pracowni krawieckiej. Odnajduję polecany sklep w ścisłym centrum na starówce. Lokalizacja daje do myślenia, więc dochodzę do wniosku, że tanio nie będzie. W tej sytuacji postanawiam zdać się na znajomą Wietnamkę Hong, przewodniczkę po Hoi An i okolicach. Zaczynam się również zastanawiać, czy i w jakim stopniu moja znajoma z Facebooka jest wplątana w siatkę krawiecko-zakupową. Umawiam się więc z nią na kawę i pytam o koszt uszycia prostej sukienki. Hong bez zastanowienia podaje mi najniższą cenę, zapewniając mnie że jest bardzo dobra i niższa nie będzie.
Po wypiciu kawy udajemy się do sklepu. Hong jedzie na skuterze, my za nią pedałujemy na rowerach. Po wejściu do pracowni krawieckiej, Hong wita się ze znajomą krawcową, przedstawiając mnie jako swoją przyjaciółkę. Rozmawiają ze sobą po wietnamsku więc mogę domniemać, że ustalają cenę, którą Hong podała mi wcześniej. Tym razem się nie mylę, gdyż krawcowa nawet nie chce słyszeć o niższej cenie od ustalonej i jest w tym względzie nieugięta. Kolejnym dowodem na zmowę cenową jest fakt, że krawcowa odciąga mnie od materiałów, które zaczynam przeglądać, mówiąc że są bardzo drogie. Prowadzi mnie więc do drugiego pomieszczenia na zapleczu, gdzie leżą poukładane materiały z tańszej półki i z uśmiechem na twarzy informuje mnie, że mogę w nich przebierać dowoli. Przełykam to i po kilkunastu minutach przebierania, widząc zniecierpliwienie na jej twarzy, udaje mi się wybrać materiał na swoją sukienkę. Na drugi dzień stawiam się na przymiarkę. Sukienka leży na mnie idealnie. Dostaję to co chciałam, w cenie podobnej do tych w sieciówkach. Mam sukienkę z Hoi An uszytą na miarę. Nadal uważam, że moja podejrzliwość co do zmowy cenowej nie jest nieuzasadniona. Jeżeli jednak myślicie, że uszyjecie coś w Hoi An za kilka dolarów, to się grubo mylicie.
Wyjazd do Wietnamu planujemy tak, żeby było trochę aktywności fizycznej i odpoczynku. Odpoczynek to dużo powiedziane, gdyż w lutym leżenie na plaży w centralnym Wietnamie nie wchodzi w rachubę. Tym razem stawiamy na wygodne noclegi ze śniadaniami, zwiedzanie z przewodnikiem, spacery i przejażdżki na rowerach lub skuterze. Żeby nie było za wygodnie planujemy również zorganizowanie czegoś na własną rękę, bez pośpiechu i tak aby najciekawsze atrakcje nas nie ominęły. Zakładamy więc, żeby w każdym miejscu spędzić co najmniej dwa, trzy dni podczas dwutygodniowego urlopu. Na pobyt w Hoi An polecam trzy doby. Miasto, oprócz klimatycznej starówki, oferuje fantastyczne trasy rowerowe wśród pól ryżowych i gajów kokosowych. Co więcej, do jednej z najładniejszych plaż w centralnym Wietnamie – An Bang są tylko trzy kilometry w linii prostej od miasta.
Wkręceni w trybiki wietnamskiej masowej turystyki
Drugi dzień pobytu w Hoi An warto zaplanować na okoliczne atrakcje, którymi są świątynie Czamów znajdujące się sześćdziesiąt kilometrów dalej oraz Góry Marmurowe, oddalone o dwadzieścia kilometrów od miasta jadąc w stronę Da Nang. Oba miejsca trudno zwiedzić w jeden dzień na własną rękę, gdyż znajdują się w różnych kierunkach. Pamiętając o taksówkarzach – oszustach, decydujemy się na wygodne zwiedzanie w wydaniu wietnamskim, czyli przewodnik plus kierowca.
Hong poleca nam bardzo sympatyczną przewodniczkę Anh, która stawia się po nas wraz ze swoim kierowcą dokładnie o godzinie ósmej rano. W pierwszej kolejności jedziemy do sanktuarium religijnego Czamów ulokowanego pomiędzy dwoma pasmami górskimi, w szerokiej na dwa kilometry dolinie. Miejsce bardzo urokliwe, gdyż położone jest w górach i w dżungli, do której bronią dostępu tabliczki przypominające o niewypałach z czasów wojny wietnamskiej. Przy kasach spotykamy Hong ze swoimi klientami. Turystyka w Wietnamie kwitnie. Tu prawie każdy ma swojego przewodnika. Zaczynam czuć dyskomfort, kiedy zaraz za kasami Ahn pakuje nas do elektrycznego pojazdu, który ma nas zawieźć do samych ruin. Gdzie ten spacer przez dżunglę po błotnistej ścieżce, o której czytałam na czyimś blogu? Cóż, informacje okazują się już nieaktualne, gdyż ubłoconą ścieżkę zastąpiła ścieżka brukowana. Grzegorz widząc elektryczny pojazd dla emerytów postanawia iść na nogach. Widzę zdziwienie w oczach Anh, która ma całe zwiedzanie dla nas ustawione w zegarku, kiedy Grzegorz przedstawia jej swój plan, zapewniając ją że będzie na miejscu szybciej od nas. Sama mam ochotę przemierzyć trasę wśród zielonych drzew na nogach, ale nie wypada zostawiać Ahn – w końcu zapłaciliśmy za usługi przewodnickie. Przejazd trwa kilka minut.
Kiedy zaczynamy zwiedzać, Grzegorz znowu znika a ja zostaję z Ahn, która chodzi ze mną od budowli do budowli, objaśniając mi jej przeznaczenie i oferując co jakiś czas zrobienie zdjęcia na ich tle. Mimo, że Ahn ciekawie opowiada, zaczyna mi brakować chwili sam na sam. Po chwili Grzegorz dołącza do nas a Ahn z zegarkiem w ręku objaśnia nam, że możemy iść tam i tam ale nie tam, bo nie ma czasu. Tak wygląda zwiedzanie w wydaniu wietnamskim. Postanawiam nie marudzić, gdyż sami wybraliśmy taką formę zwiedzania więc idę potulnie jak baranek za Ahn, widząc gdzieniegdzie Grzegorza przemykającego z aparatem pomiędzy ruinami miasta Czamów.
Po wizycie w sanktuarium Chamów i lunchu, który mamy w pakiecie, udajemy się w Góry Marmurowe. Wysiadając z samochodu mina mi rzędnie, kiedy Ahn daje nam piętnaście minut na wizytę w sklepie z marmurowymi rzeźbami, figurkami i biżuterią. Jest to ostatnia rzecz, którą chciałabym robić na tej wycieczce. Nie mając za bardzo wyjścia przemierzamy szybko sklep, co zajmuje nam jakieś trzy minuty, nie zamierzając zostać w nim ani minuty dłużej.
W Górach Marmurowych znajduje się pięć wapiennych skał nazwanych od nazw pięciu żywiołów. Skały połączone są ze sobą skomplikowanym systemem tuneli, które służyły jako schronienie podczas wojny wietnamskiej. Zwiedzamy najwyższą z nich – Thuy Son. Nie korzystamy z windy i idziemy kamiennymi schodami na samą górę. Po drodze mijamy liczne hinduskie i buddyjskie świątynie. Na szczycie schodów znajduje się brama, Ong Chon, która prowadzi do pagody Linh Ong. Tuż za nią kręta ścieżka wiedzie do tunelu, połączonego z ogromną jaskinią, w której znajdują się rzeźby Cham. Część trasy jest dość wymagająca. Trzeba wspiąć się po kamienistej ścieżce i przejść wąskimi tunelami w jaskini.
Ahn decyduje się poczekać na nas i dać nam czas na samodzielne przejście, oczywiście wyznaczając nam limit czasowy, czyli jakieś dwadzieścia minut. Wizyta w Górach Marmurowych jest godna polecenia i warto poświęcić więcej czasu na przejście wzgórza. Trasy, punkty widokowe, świątynie w grotach i jaskiniach robią wrażenie.
Dziś już wiem, czemu nasza przewodniczka z zegarkiem w ręku nas popędzała. Wieczorem, jeżdżąc na rowerach po uliczkach starówki Hoi An spotkaliśmy Ahn z inną, nieco większą grupą klientów takich jak my. W ten sposób zostaliśmy wkręceni w jeden z wielu trybików przemysłu turystycznego. Zdaję sobie sprawę z tego, że często jest to nie do uniknięcia. Doświadczenia z podróży po Iranie utwierdzają mnie nawet w przekonaniu, że dobrze mieć przewodnika. Warto mieć jednak takiego, który podzieli się wiedzą i pozwoli na swobodne cieszenie się miejscem. Przewodnik biegnący z zegarkiem w ręku z jednego punktu do drugiego, zaliczający po drodze miejsca zbędne, takie jak chociażby sklep z marmurowymi rzeźbami to nie moja bajka.
ładny kawałek przygody
W Hoi An to był początek przygód. Prawdziwa przygoda zaczęła się w Parku Narodowym Phong Nha-Ke Bang. Zachęcam do przeczytania. Już wkrótce:)