Do Gruzji lecimy Ukrainian Airlines z Warszawy z międzylądowaniem w Kijowie na Ukrainie. Plan jest następujący: Gruzja – cztery, przejazd do Armenii i tam też cztery dni, następnie powrót do Gruzji na kolejne cztery. Hello Georgia!
Gruzja – piękny górzysty kraj
Lądujemy w Kutaisi o północy i po odebraniu bagażu udajemy się do wyjścia, gdzie znajduje się stanowisko Georgianbus. Nazwa przewoźnika może być nieco myląca, gdyż nie chodzi tu o autobusy lecz zwykłe taksówki. Z portu lotniczego Kutaisi mamy czternaście kilometrów do miasta Kutaisi.
W drodze do Sun Guest House kierowca zawozi nas do kantora, gdzie Grzegorz wymienia euro na lari. Ja w międzyczasie zaznajamiam się z kierowcą. Jest nim Sergo i zna tylko język rosyjski, angielskiego ni w ząb. Wymieniamy się telefonami, zapraszamy na facebooka i wstępnie umawiamy na objazd po powrocie naszym z Armenii. Justyna jest w szoku, że ja potrafię dogadać się z nim po rosyjsku. Siedem lat znienawidzonego języka rosyjskiego w szkole podstawowej a potem średniej zostawiło swój ślad i chociaż rozmawiać w tym języku nie potrafię, to przynajmniej rozumiem całkiem nieźle. Umawiamy się z Sergo, że następnego dnia podjedzie po nas o dziewiątej i zawiezie w miejsce skąd odjeżdżają Marszrutki do Kazbegi. Na odchodne Sergo puszcza mi oko.
Wstajemy wcześnie rano i na tarasie jemy smaczne śniadanie, które składa się głównie ze świeżych pomidorów, ogórków i sera. Dodatkowo dostajemy ciepłe parówki. Justyna marudzi, że ser pachnie jej krową i nie będzie go jadła. Do końca naszego objazdu nie skosztowała go ani razu. Wszędzie na stołach królował biały ser. Nawet pizza w Armenii miała ten specyficzny zapach. Na szczęście gruziński chleb, inaczej lawasz zasmakował jej bardzo. My Polacy możemy pozazdrościć Gruzinom ich chleba. Jest tak smaczny, że można go jeść bez dodatków.
Biegniemy jeszcze zobaczyć Katedrę Bagrati, która znajduje się kilkadziesiąt metrów nad Sun Guest House. Zbiegamy szybko w dół, gdyż jest już dziewiąta i z daleka widzimy, że Sergo stoi już pod naszym guesthousem. Jest punktualny a to dla nas bardzo ważne. Wiemy, że możemy na niego liczyć po naszym powrocie z Armenii. Zabieramy plecaki z pokoju, Sergo bierze mój plecak, uśmiecha sę zalotnie i znowu „strzela” okiem w moją stronę.
Gruzińska Droga Wojenna
Jedziemy z Kutaisi w stronę Stepancminda lub Kazbegi. Jest to wieś-miasteczko w północno-wschodniej Gruzji, w regionie Mccheta-Mtianetia, położona na wysokości 1750 m n.p.m. u stóp lodowca i prowadzi do niej słynna Gruzińska Droga Wojenna.
Po drodze mijamy zielone zbocza gór, stare kurorty narciarskie, które pamiętają jeszcze czasy Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Widoki zapierają dech w piersiach. Mimo, iż droga jest dosyć męcząca, wiemy że warto tu było przyjechać. Siedząc na ostatnim miejscu w marszrutce przy otwartym oknie, wiatr mocno smaga moją twarz robiąc naturalny lifting. Trzeba pamiętać, że Gruzini jeżdżą bardzo ostro i szybko, wyznając zasadę „każdy pojazd przed, należy wyprzedzić”. Dobrze mieć mocne nerwy ale można się przyzwyczaić.
Zatrzymujemy się na dwa noclegi w bardzo przyjemnym Red Stone House. Jesteśmy w późniejszych godzinach popołudniowych, więc żeby zdążyć do cerkwi Cminda Sameba (wysokość 2150 mn.p.m.) na zachód słońca musimy się pospieszyć. Szybko przygotowujemy kanapki z pysznego gruzińskiego lawasza. Jako dodatek używamy mniej pysznego pasztetu z „Polszy” i biegniemy do góry. Do cerkwi prowadzą dwie drogi. Jedna dla wygodnych to szeroka, wyboista droga, nieco dłuższa. Można wynająć kierowcę z samochodem terenowym, który zawiezie Was prawie pod samą cerkiew. Druga droga jest bardziej wymagająca. Jest to szlak, idący stromo do góry, poprzecinany „autostradą dla wygodnych”. Warto pamiętać o butach z dobrą przyczepnością. Wybieramy drugą opcję.
Na drugi dzień postanawiamy iść na dłuższą wycieczkę, na przełęcz (ok. 2920 m n.p.m.), z której rozpościera się wspaniały widok na czoło lodowca i górę Kazbek (wysokość 5033 m n.p.m.). Ponownie odwiedzamy kościół Cminda Sameba (inaczej Gergeti). Trasa do przełęczy jest bardzo malownicza i prowadzi na nią nieoznakowany szlak pasterski. Idziemy przez hale, na których często widzimy stada pasących się owiec. Mijamy kilka grup wspinaczy schodzących z Kazbeka. Niestety, większość z nich schodzi na dół, nie zdobywając szczytu z powodu załamania pogody.
Grzegorz idzie przodem. Ja z Justyną często się zatrzymujemy na odpoczynek. W pewnym momencie kończy się pasterska ścieżka i zaczyna dość trudne przejście usłane kamieniami i głazami. Tutaj już same musimy sobie radzić. Wiemy, że trzeba iść do góry. Grzegorza już nie widać. Widzę, że Justyna nie ma sił i w końcu oznajmia mi, że dalej nie idzie. Trudno. Nie zostawię jej samej. Postanawiamy zaczekać na Grzegorza. Po jakimś czasie widzimy go jak schodzi w dół i woła do nas, żebyśmy szły do góry, gdyż przełęcz jest bardzo blisko i że tam rozdają lody za darmo. Justyna słysząc, że pod lodowcem są darmowe lody od razu nabiera ochoty do dalszej wędrówki. Oczywiście historyjka z lodami to żart ale dzięki niej mogę zobaczyć czoło lodowca i Kazbek w całej swej okazałości.
Bądź pierwszym, który skomentuje